Stoi od ponad 30 lat Billy Idol i gitarzysta Steve Stevens za nieokiełznanego rock'n'rolla. Wodorowy blond, zasmarkany i otoczony skandalami, to właśnie masz Billy Idol w pamięci. Ale lata temu wokół rockowych buntowników lat osiemdziesiątych ucichło. Teraz powraca z seksem w głosie i sześciopakiem, z którego może być dumny. Billy Idol swoim koncertem w Z7 w Pratteln nie tylko wprawił kobiety w zachwyt, ale także udowodnił, że rock nie jest kwestią wieku. Tak naprawdę legenda Billy Idol żyje głównie ze swoich starych hitów, które miał u szczytu swojej kariery. Dlatego zdziwienie było tym większe, gdy w czwartkowy wieczór na scenę wszedł ten człowiek: można było się spodziewać starzejącego się, wyczerpanego piosenkarza, który zarabia na życie koncertami największych hitów. Zupełnie nie. Był tam mężczyzna, który na pierwszy rzut oka wyglądał na około trzydziestki!
Szczupła, wysportowana, ubrana cała na czarno. Wygląda na to, że teraz woli konsultować się ze swoim trenerem fitness niż zażywać narkotyki. W latach 80. jeden z bohaterów mojej młodości, ze zasmarkanymi występami i wspaniałą muzyką w bagażu, po flopie albumu „Cyberpunk” (1993) wokół wybielonego mieszczańskiego strachu ucichło. Dobry człowiek w tabloidach mógł pojawiać się jedynie z ekscesami narkotykowymi, co zaowocowało jego słynnym powrotem w 2005 roku wydając entuzjastyczny na całym świecie album „Devil's Playground”, tym bardziej zdumiewający. Teraz chce w tym roku wydać swoje najnowsze dzieło „BFI” i obecnie jest w trasie na żywo, udowadniając, że wcale nie jest staromodny, mimo że ma 59 lat.
Przy fantastycznej pogodzie scena plenerowa Z7 dawała praktycznie każdemu z prawie 2800 zwiedzających optymalny ogląd tego, co się działo, a nie zabrakło ludzi w najlepszych, czyli głównie w średnim wieku, którzy z pewnością pozostali wierni dobru Billy'ego przez długi czas, czyli spektakl był wyprzedany. Na terenie obiektu nie było prawie żadnych „modnych” ludzi, większość z nich to po prostu ludzie w „normalnych” ubraniach. Przed Billym Idolem słuchacze przeszli jako pierwsi Chwała Volt, zespół z Winterthur, wprawił nas w nastrój na wieczór. Około 40-minutowy set wstrząsnął mocnym dźwiękiem. Po przerwie na konwersję nadszedł czas, na scenę w Z7 wszedł Billy Idol. To było trochę dziwne: na scenie stoi niemal 60-letni mężczyzna i zachowuje się, jakby był wiecznie młodym buntownikiem. W skórzanym stroju, z brudną głową w kolorze nadtlenku blond i grubymi, wyzywającymi ustami, nie obchodzi go, że jest teraz jednym ze starszych w punkowym Disneylandzie. Ze słowami „Czy mnie słyszysz?” Na scenę wszedł William Albert Michael Broad, jak naprawdę nazywa się Billy Idol. «Po raz kolejny biegnę w czasach, które są przerażające, ale nie pozwolę, żeby to mnie złamało. Nie pozwolę, żeby to znowu mnie powaliło” – śpiewa w otwierającym album „Pocztówki z przeszłości”. Po długich latach spędzonych z seksem, narkotykami i rock'n'rollem odnalazł swoje miejsce w historii popu, obiecał zagrać wszystkie swoje hity, naprawdę podekscytował wiwatujących fanów, a atmosfera od razu stała się burzliwa.
Formacja Billy Idol składa się przede wszystkim z symbiozy wokalisty, któremu nadaje się imię, oraz gitarzysty Steve'a Stevensa. Ten ostatni uważany jest za jednego z najwybitniejszych gitarzystów rockowych wszechczasów. Artysta z Nowego Jorku skomponował, oprócz klasyki Billy Idol, charakterystyczną partię gitarową do utworów Michaela Jacksona „Dirty Diana” i „Top Gun Anthem” (wraz z Haroldem Faltermeyerem), za co w 1986 roku otrzymał nagrodę „Grammy”. Na pokładzie obok Billy'ego i Steve'a: perkusista Erik Eldenius, basista Stephen McGrath, gitarzysta Billy Morrison i Paul Trudeau na klawiszach - wszyscy najwyższej klasy muzycy, którzy znają się na swoim rzemiośle i doskonale ze sobą współgrają. Oczywiście Billy Idol był absolutnie uznaną gwiazdą, która również sprostała swojej roli i była całkowicie przekonująca, zarówno wokalnie, jak i fizycznie. Niezwykle wysportowany, podczas pokazu nieustannie eksponował swoje ciało. Ale dał o wiele więcej.Jeśli jednym słowem opisać idola, charyzma jest chyba najtrafniejszym określeniem. Skakał po scenie jak młody derwisz do piosenek, które wykonywał swoim niepowtarzalnym, głębokim głosem.
Steve (zawsze z fajką w kąciku ust) trzymał się bardziej w tle, ale wtedy najlepiej spisał się podczas swoich solówek na gitarze. Czy ten człowiek też spędza czas na czymś innym niż gra na gitarze? Nad głową, z językiem - cały program! Tego oczekiwali świętujący fani i dokładnie to otrzymali. Na scenie panowało duże napięcie, publiczność od razu znalazła się pod urokiem muzyki, pod urokiem starych, dobrych lat 80-tych. Stało się aż nadto jasne, że nie jest to spektakl nostalgiczny, jak wielu innych „odkrytych na nowo” artystów. Mężczyzna nadal daje radę, a jego ekipa pomocnicza, na czele której stoi Steve Stevens, podąża jego śladem. Niewiarygodne, jak gitarzysta opanował swój instrument. Długie solo z gitarą akustyczną ujawniło jego umiejętności techniczne, podczas gdy on sam zabawiał fanów swoimi hiszpańskimi melodiami. Wystąpił tu zespół, który po prostu świetnie się bawił na scenie, co odbijało się także na publiczności. Można było powiedzieć, jak wspominali, a większość z nich śpiewała do hitów. Każdy tytuł był entuzjastycznie oklaskiwany – cóż, „starych” popularnych hitów może być trochę więcej! „Rebel Yell” zakończyło pierwszą część koncertu po 90 minutach.
Oczywiście nie powinno tak być, z „White Wedding” wrócili na scenę, a ukoronowaniem chwały był zasmarkany „Mony Mony”. Publiczność nie mogła się uspokoić. Energia, którą emanował Idol, rozprzestrzeniła się na wszystkich. Z jednej strony były to miażdżące, brutalne momenty, w których Steve Stevens z całych sił sięgnął po sześć strun swojego instrumentu i w czwartkowy wieczór sprawiły, że podwórko Z7 zadrżało, a z drugiej strony emocjonalne przerywniki, w których rozpłynął się bóg gitary wszystko. W swoich licznych solówkach osadzonych w przedstawieniu raz po raz przełączał się pomiędzy tymi skrajnościami, grał na podłodze, grał z instrumentem za głową, grał ustami. Aby rywalizować ze Stevem Stevensem na scenie, potrzeba czegoś więcej niż tylko hartowanego ciała. A Billy Idol znakomicie poradził sobie z tym zadaniem i zachwycił publiczność w najczystszej formie. I gdyby wszystkie tamy pękły i gdyby publiczność nie wściekała się już od pierwszych taktów jak szalona, człowiek z siedmioma życiami po prostu umieściłby swój największy atut „Rebel Yell” w setliście już wcześniej, a nie tuż przed zaintonowano bis. Billy Idol miał niezłą zabawę ze skarbami ze swojego osobistego muzeum popu, które wprawdzie przez chwilę nie wyglądało na muzeum. Na koniec doping był tak głośny, że ledwo było słychać mężczyznę na scenie. Po dwóch godzinach spektakl dobiegł końca. Jego ostatnie słowa przed opuszczeniem sceny brzmiały: „Jestem Billy 'Fucking' Idol”.
Setlista:
- Pocztówki z przeszłości
- Kolebka miłosci
- Tańcząc ze sobą (piosenka pokolenia X)
- Flesz dla fantazji
- Miłość i chwała
- Jeden oddech
- Ready Steady Go (piosenka generacji X)
- Słodka szesnastka
- Whisky I Pigułki
- Oczy bez twarzy
- Kobieta z Los Angeles (okładka drzwi)
- Guitar Solo
- King Rocker (piosenka pokolenia X)
- Miłość jak ogień (piosenka pokolenia X)
- Niebieska autostrada
- Rebel Yell
- Białe wesele (specjalna wersja akustyczna)
- Mony Mony (Tommy James i okładka Shondells)
Bis:
[identyfikator recenzji rwp=»0″]
tak, można by tak długo...
To było takie niesamowite. chcę zaraz wrócić.