Europejskie tournée po Towarzystwo Black Label często nie zawierają wielu dat w Szwajcarii i dlatego ucieszyłem się, gdy pojawiła się pierwsza zapowiedź występu w Z7 trasy „Catacombs of Black Vatican”. Black Label Society to hard rockowy zespół ze Stanów, prowadzony przez owłosionego boga gitary Zakka Wylde'a. Wydawało się, że minęła wieczność, odkąd ten zespół po raz ostatni odwiedził Szwajcarię i można to było wywnioskować po licznej publiczności tamtej soboty. W końcu znowu Zakk Wylde, w końcu znowu Black Label Society i chłopaki dali z siebie wszystko, żeby ściany w Z7 po prostu się zatrzęsły!
Zakk Wylde był gitarzystą prowadzącym Ozzy'ego Osbourne'a przez wiele lat, a kiedy Osbourne zdecydował się na prawdopodobnie dłuższą przerwę po albumie Ozzmosis pod koniec lat 90. Poświęcony „Księdze cieni Zakka Wylde'a”. Wreszcie w 1998 roku Wylde uruchomił „Hell's Kitchen” i rozpoczął pracę nad albumem „Sonic Brewery”, na którym fragmenty materiału utworu pochodzą z sesji z Guns N' Roses. Kompletna grafika i piosenki były już gotowe, gdy stało się jasne, że nazwa „Hell's Kitchen” nie może być zabezpieczona, więc projekt został przemianowany na „Black Label Society” z preferencji dla whisky. Tak więc Black Label Society jest nadal solowym projektem Zakka Wylde'a i na płytach zazwyczaj sam gra na wszystkich instrumentach poza perkusją, ale na żywo korzysta z pomocy innych muzyków.
W ten sobotni wieczór wielu starych, ale i nowych fanów Black Label Society znalazło się w wyprzedanym Z7. Wieczór otworzył Crobot, heavy metalowy zespół z USA, który swoją mieszanką klasycznego rocka i metalu potrafi stosunkowo szybko zdobywać punkty. Dzięki piosenkom w stylu „Nowhere To Hide” piosenkarz Brandon Yeagley opanował perfekcyjne pozowanie i szybko zdobył publiczność. Crobot dał solidny występ i utorował drogę Czarnemu Kłu, który jakoś tak naprawdę nie pasował do występu otwierającego. Ich muzyka to coś pomiędzy metalem, thrashem, doomem i sludge. Tak szorstki, paskudny i ciężki, z dużą ilością kontrabasu i dwugłosowym wokalem to z pewnością wyjątkowy atut. Niestety na dłuższą metę zespół brzmi dość monotonnie, nudno, brudno i po prostu nudno i niestety tylko część publiczności potrafi się nim zachwycić. Większość tylko wpatruje się w scenę, a czasem kurtuazyjnie oklaskuje, atmosfera jest inna.
Następnie podniesiono baner z logo Black Label Society, aby nieco zasłonić scenę. Na niewiele się to zdało, bo można było cudownie patrzeć poza boki. Wszystko było przygotowane i sprawdzone i tu już było wiadomo, że cicho nie będzie. Zespół był absolutnie w szczytowej formie. już w pierwszym utworze po intro było czuć energię ze sceny. Rozegrano intro, po którym rozległy się syreny i odpowiednio zatytułowana piosenka „The Beginning? W końcu". Z krystalicznie czystym dźwiękiem i potężną prezencją na scenie, zespół powala fanów prosto w ścianę i natychmiast dodaje więcej łamań z dudniącym „Funeral Bell” lub „Bleed For Me”. Tłum drży i celebruje każdą piosenkę, podczas gdy zespół wspiera to niemal idealną radością grania i pozowania. Oczywiście po „Damn The Flood” Zakk Wylde nie może się powstrzymać przed spaleniem czegoś, co przypomina kwadrans gitarowego solo, gitarowe porno deluxe. Jeśli ci się podoba… zdecydowanie muszę narzekać tego wieczoru na to, że nie było piwa w puszkach iz jakiegoś powodu musiałeś poruszać gąbczastymi plastikowymi kubkami przez wypełniony dżemem Z7.
Basista John DeServio jest w zespole od jakiegoś czasu i tryska energią. Brodaty i jak mały Rumpelsztyk biegał na boku. Ale nigdy nie spuszczał wzroku z pięciu strun. To, co zrobił mężczyzna o głębokich tonach, było wspaniałe. To samo dotyczy Dario Loriny, nowego gitarzysty w zespole. Młodzieniec wiedział, jak używać swojego instrumentu i miał mieć swój wielki występ w bardzo szczególnej piosence. Chad Szeliga miał go również na perkusji. Chociaż nie było solo perkusji, w tle rozległ się potężny grzmot. Kontrabas zadudnił potężnie i zapewnił odpowiednią presję. Ale główny nacisk kładziony był wyraźnie na samego mistrza, Zakka Wylde przekonał fantastycznym prowadzeniem swoich gitar, a miał tego pod dostatkiem. Wśród fanów panuje szczególnie bliska więź, co wielokrotnie podkreśla sam Zakk, wszak wszyscy są „jedną rodziną”. Między innymi tak powstają „kolory”, klubowe naszywki, które wielu fanów nosi na kamizelkach. Ostatecznie jednak spójność ta jest bardziej reprezentacyjna, a rzekomy „kodeks honorowy” zawarty pierwotnie w książeczce drugiego albumu „Stronger Than Death” należy rozumieć raczej żartobliwie, co szybko staje się jasne, gdy czyta się treść.
Potem nastąpił blok ballad, zaczynający się od „Angel Of Mercy”, podczas którego Zakk usiadł przy klawiaturze. Gdy za jego plecami zawisły flagi z podobizną Dimebaga Darrela, stało się jasne, co nadchodzi: „In This River”, który po raz kolejny zadedykował swojemu przyjacielowi Dimebagowi Darrelowi, zamordowanemu w 2004 roku. Zakk zaśpiewał tę piosenkę z wielkim uczuciem, a jednocześnie z ogromną mocą i na tym zakończył się główny punkt programu. Szkoda, mogłem usłyszeć piosenkę w ekstra długiej wersji i to w ciągłej pętli. Hymn przecina szpik kostny i nogę i pozostawia po sobie pełną czci publiczność. Koniec zestawu to „The Blessed Hellride”, „Suicide Messiah”, „Concrete Jungle” i „Stillborn”. Błyskawiczna publiczność pozostaje do późna, szczytowy występ Black Label Society. Człowiek za sterami również wykonał dobrą robotę, nadając Z7 gruby dźwięk. Kiedy ucichły ostatnie tony „Stillborn” i zdecydowanie za szybko ponownie włączono światło w holu, zegar wskazywał dokładnie 90 minut. Z tego punktu widzenia jeden lub drugi utwór miałby więcej miejsca w zestawie.
Całkowicie udany wieczór, a na płycie piosenki wydają się raczej spokojne, ale na żywo powalają, zwłaszcza te z nowej płyty, to niewiarygodne. Absolutny zespół na żywo, który powinieneś zobaczyć raz w życiu. Nie bez powodu Zakk Wylde jest jednym z najlepszych współczesnych gitarzystów metalowych i jest już popularną postacią. Jednak dość często zmienia swoich kolegów muzyków, zwłaszcza pozycja basisty była w przeszłości przedmiotem wielu zmian w składzie. Jednym z najbardziej znanych właścicieli jest prawdopodobnie Robert Trujillo, który również zakończył pracę w BLS w tym samym czasie, co jego czas w Ozzy Osbourne, by dołączyć do Metalliki nieco później. Black Label Society imponująco wstrząsnęło tradycyjną świątynią w Bazylei. Nie tak "wylde" jak poprzednio, z mniejszą ilością smarków, mniej krzyżyków, mniejszą agresją, ale nadal ciężko, z dobrym brzmieniem, pełną płytą gitar i wszystkim, czego można było się spodziewać. Black Label Society to zdecydowanie wciąż siła na żywo i absolutnie warta słuchania. Bez litości i do diabła tak!
Setlista Black Label Society:
- Intro: Whole Lotta Sabbath (utwór Wax Audio)
- Początek… Wreszcie
- Dzwon pogrzebowy
- Krwaw za mnie
- Heart of Darkness
- Mesjasz samobójstwo
- Mój czas umierania
- Cholerna powódź
- Guitar Solo
- Boże, piekło w niewoli
- Anioł litości
- W tej rzece
- Błogosławiona Hellride
- Betonowa dżungla
- Poroniony
[identyfikator recenzji rwp=»0″]